Im bardziej autorytarne, niedemokratyczne (lub demokratyczne tylko fasadowo) państwo, tym bardziej wszechmocna, brutalna
i bezkarna policja.
PRL miała swoje ZOMO i SB, Sowieci drżeli przed KGB, enerdowcom miękły nogi na myśl o Stasi. W liberalnych demokracjach sytuacja jest inna: brytyjscy „Bobby’s” nie noszą nawet broni i państwo się nie wali, kryminaliści nie szaleją.
Ameryka to specyficzny przypadek. Policja zawsze trzymała w ryzach czarnych, funkcjonariusze bezwzględnie tłumili zamieszki rasowe i włos im z głowy nie spadał. Tak ich szkolono, według starych tradycji. Prototyp policji amerykańskiej to jednostki, których zadaniem było łapanie Murzynów, uciekających z kolonialnego południa na wolną północ kraju. Pierwsza policja stanowa, Texas Rangers, wsławiła się w 1841 r. rzezią Komanczów, przeprowadzoną w celu zagarnięcia ich terytoriów. W stanach północy policja chroniła kapitalistów przed buntem eksploatowanych robotników. Do połowy lat 60. Afroamerykanie praktycznie nie mieli żadnych praw, potem było niewiele lepiej.