Zaraza rozkłada Kościół katolicki w sposób perfekcyjny. Na nic msze w internecie, groźby w kierunku rządzących czy apele o mobilizację wiernych.
Przykładem wpływu koronawirusa na słabnącą wśród Polaków pobożność były centralne uroczystości odpustowe ku czci świętego Stanisława Papczyńskiego. W sanktuarium na Mariankach w podwarszawskiej Górze Kalwarii było nie tylko przeraźliwie smutno, ale i żałośnie pusto. W nadmiarze była tylko zwykła głupota wyznawców Pana Boga.
Rok temu, by dostać się w okolice Wieczernika, gdzie spoczywają szczątki świętego Papczyńskiego, trzeba było zaparkować samochód w centrum Góry Kalwarii. Później per pedes należało pokonać ponad dwa kilometry w nieprzebranym tłumie radosnych pątników. Miasteczko było wtedy kompletnie sparaliżowane, ale i pięknie przystrojone. W tę majową niedzielę wyglądało jednak jak każde inne w czasach zarazy – było puste. Mogłem spokojnie dotrzeć autem pod samo sanktuarium, wjechać na piękny żwirowy parking tuż przy muzeum Ojca Stanisława i zaparkować przed gigantyczną, lśniącą marmurami plebanią księży marianów. To, że na miejscu byłem pierwszy, zrzuciłem na karb wczesnej godziny przybycia – 8.30. Odpust miał się rozpocząć za 30 minut i potrwać do późnego wieczora. Centralne uroczystości ku czci świętego oraz założyciela Zgromadzenia Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, obchodzącego 350-lecie, miały być wyjątkowe. I były.