Trzynastego lipca, tak czy inaczej, obudzimy się w nowej rzeczywistości.
Według sondaży (jesteśmy nimi bombardowani z prędkością strzałów z karabinu maszynowego) o tym, kto stanie na – przynajmniej formalnie – czele państwa rozstrzygną pojedyncze procenty lub nawet promile. Dwieście tysięcy osób, może trochę więcej, może mniej. Oczywiście tygodnie kampanii, które dzielą nas od ostatecznego głosowania, mogą jeszcze coś zmienić. Nabierający coraz mocniejszego wiatru w żagle Rafał Trzaskowski może gwałtownie przyspieszyć przed metą, ale też Andrzej Duda może skorzystać na wywołanych przez niego i jego sztab najgorszych duchach przeszłości, wyborczym wsparciu Donalda Trumpa albo innej jeszcze sztuczce piarowców.
Żadne badanie opinii nie daje Dudzie pewności zwycięstwa już w pierwszej turze. W drugiej przepływy elektoratów będą dla niego niekorzystne. O ile wyborcy Hołowni, Biedronia, lidera Unii Pracy Waldemara Witkowskiego (który po telewizyjnej debacie stał się Zandbergiem sprzed pięciu lat) i Kosiniaka-Kamysza bez oporów zagłosują na kandydata PO, to nominat Kaczyńskiego nie za bardzo ma skąd brać dodatkowe poparcie. Nawet nacjonalistyczni, konserwatywni i radykalni sympatycy Konfederacji i Bosaka nie palą się do obdarowania go zaufaniem. Może dostać w pierwszej i drugiej turze z grubsza tyle samo głosów.